16 Maja 2025
Aktualności
Kieruje pan międzynarodowym projektem badawczym o przywódcach politycznych w Europie Środkowej i Wschodniej. Wkrótce w prestiżowym wydawnictwie Brill ukaże się książka pod pana redakcją pt. „A Companion to Political Leadership in Central and Eastern Europe after 1990”. Proszę opowiedzieć o tym coś więcej.
Jest to kolejny etap międzynarodowego projektu Party Leaders Database, którego jesteśmy pomysłodawcami oraz liderami (w jego skład wchodzi ponad 50 osób z prestiżowych uczelni z Europy i świata). Tym razem jest to trwający dwa lata międzynarodowy projekt obejmujący Europę Środkową i Wschodnią. Uczestniczyli w nim wybitni badacze zajmujący się partiami politycznymi i przywództwem politycznym z 13 krajów – m.in. Czech, Słowacji, Litwy, Estonii, Rumunii i Bułgarii. Opracowaliśmy schematy analizy oraz syntezy określonych problemów i zespoły badawcze z poszczególnych krajów opisywały według tych wskaźników określone zagadnienia. W ten sposób udało się stworzyć dość kompleksową publikację nt. politycznego przywództwa w Europie Środkowej i Wschodniej w ciągu ostatnich prawie 35 lat. Zakończył się już proces edytorski, publikacja została złożona do druku i ukaże się po wakacjach.
Jakie są najważniejsze wnioski z tych badań?
Z pewnością nie da się wskazać jednego wzorca funkcjonowania przywódców politycznych, ale dostrzegalny jest indywidualny rys dla poszczególnych krajów – nie tylko wynikający z uwarunkowań instytucjonalnych i rozwiązań prawnych, ale także z kultury aktywności politycznej. Myślę, że to, iż występuje wiele różnych dróg realizacji przywództwa politycznego jest pozytywne. Innym wnioskiem jest to, że w przypadku kandydatów, którzy nie mają szans na zwycięstwo w wyborach prezydenckich są one trampoliną do politycznej kariery – np. założenia własnej partii albo poprawieniem jej wyniku. Wynik uzyskany w wyborach prezydenckich przez Lecha Kaczyńskiego i Andrzeja Olechowskiego w wyborach prezydenckich w 2000 r. dał tym politykom impuls do utworzenia partii politycznych, które do dziś dominują na polskiej scenie politycznej.
Jest kraj, który z perspektywy badawczej interesuje pana szczególnie?
Tak, jest to Polska. W naszym kraju obserwuje się tendencję, że wybory prezydenckie zawsze wygrywa przedstawiciel jednego z dwóch głównych ugrupowań politycznych i od kilkunastu lat jest to kandydat Platformy Obywatelskiej lub Prawa i Sprawiedliwości, wcześniej był to Sojusz Lewicy Demokratycznej. W badaniu przywództwa partyjnego uwzględnia się dominanty zachowań wyborczych i wśród nich znajduje się przynależność partyjna. Wszystko wskazuje na to, że ten rok również nie będzie stanowił wyjątku od tej reguły. Na przykładzie kandydatów wspieranych przez Prawo i Sprawiedliwość (poprzednio był to Andrzej Duda, a teraz Karol Nawrocki) można zauważyć, że kandydatem, który ma szansę na zwycięstwo wcale nie musi być polityk z tzw. pierwszego rzędu. Zarówno Duda, jak i Nawrocki przed swoimi przygodami odpowiednio z prezydenturą i kandydaturą na prezydenta, nie byli politykami znanymi w skali ogólnopolskiej. Pozwala to wyciągnąć wniosek, że w Polsce w dużej mierze liczy się marka partii politycznej. Oczywiście – dany kandydat może ten wynik poprawić o kilka punktów procentowych albo pogorszyć, ale generalnie osoba wspierana przez jedną z dwóch największych polskich partii na starcie otrzymuje poparcie rzędu mniej więcej 20 proc. Jedyną osobą, która w ostatnich latach zaprzeczyła tej regule był Paweł Kukiz, który na bazie zdobytej wówczas popularności również założył swoją partię.
W niemniej prestiżowej serii Oxford Handbook ukaże się pański rozdział o wyborach prezydentów i premierów w ciągu ostatnich 35 lat pt. „Pathways and Background of Political Leaders and Elites in Poland”. Tutaj z kolei skoncentrował się pan na polskiej scenie politycznej.
Tak. W tym rozdziale przedstawiłem, jaką drogę instytucjonalną przechodzili prezydenci i premierzy w Polsce po 1989 r. Jednym z głównych wniosków z tych badań i jednocześnie rzeczą, którą warto sobie uzmysłowić, jest to, że do tej pory żaden polski premier nie został prezydentem. Polscy politycy raczej nie podążają drogą od posła do tego najwyższego urzędu w państwie. Taką szansę miał w 2005 r. Donald Tusk, ale ostatecznie przegrał w drugiej turze z Lechem Kaczyńskim.
Niektórzy twierdzą, że prawdziwa kampania w wyborach prezydenckich rozpoczyna się przed drugą turą. O tym, że ten czas między pierwszym a drugim głosowaniem może całkowicie odwrócić układ sił, boleśnie przekonał się chociażby Bronisław Komorowski.
Rzeczywiście, jest to czas prawdziwej rywalizacji między dwoma kandydatami, którzy wchodzą do drugiej tury. Kandydaci posiadający zwolenników popierających daną partię stają przed wyzwaniem poszerzenia swojego elektoratu o tych, którzy oddali głos na kogoś innego albo są niezdecydowani. Na tym etapie kampanii ważne jest zaprezentowanie cech, które cenią sobie Polacy, czyli doświadczenia, obycia, także w gronie międzynarodowym, umiejętności bycia mężem stanu, zachowania się w sytuacji kryzysowej czy godnego reprezentowania kraju. W Polsce w ostatnich latach wygląda to tak, że jeden kandydat walczy o wyborców centrolewicowych, a drugi centroprawicowych.
Czy w kampanii przed tegorocznymi wyborami prezydenckimi pojawiło się jakieś novum w stosunku do poprzednich, które odbywały się po 1989 r.?
Hasło „kandydat obywatelski”. Do tej pory żadna główna partia nie pozwoliła sobie na wystawienie kandydata na prezydenta, którego anonsowała jako kandydata obywatelskiego, chociaż formalnie przecież każdy kandydat w wyborach prezydenckich jest kandydatem obywatelskim, bo musi zebrać sto tysięcy podpisów poparcia obywateli. Partie nie zgłaszają kandydatów, lecz czynią to właśnie wyborcy (w 2025 roku wpłynęły zawiadomienia o 53 komitetach, z czego ostatecznie Państwowa Komisja Wyborcza zarejestrowała 44). Trzeba jednak zwrócić uwagę, że w trakcie kampanii PiS zdecydowało się mocniej poprzeć Karola Nawrockiego, więc narracja dotycząca kandydata obywatelskiego w jego przypadku nieco się zmieniła. Poza tym nic spektakularnego się moim zdaniem nie wydarzyło – mamy klasyczną dla Polski sytuację, w której kandydaci dwóch największych partii będą walczyli o prezydenturę. Z punktu widzenia elementów instytucjonalnych, czyli analizy liczby kandydatów, skąd pochodzą itp., nie ma wielkich zaskoczeń. Ponadto, w tej kampanii można było zauważyć zmniejszającą się liczbę bilbordów w miastach. To znak naszych czasów, bo coraz ważniejsze staje się to, jak zaprezentujemy się w internecie. Z drugiej strony popularne stało się eksponowanie plakatów np. na płotach prywatnych posesji.
Chciałabym zapytać o kandydatów, którzy nie ukrywają, że nie startują w wyborach prezydenckich po to, aby zostać prezydentem, a także o tych reprezentujących poglądy, które trudno sobie wyobrazić, aby można było je wcielić w życie. Czy z perspektywy politologicznej to dobrze czy źle?
Z politologicznego punktu widzenia nie dostrzegam w tym większego problemu. Musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, czym poskutkowałoby ograniczenie liczby kandydatów do tych reprezentujących dwie główne partie i np. jakieś dwie-trzy mniejsze? Czy przypadkiem osobom, które mają inne poglądy nie odebralibyśmy możliwości ich zademonstrowania? Dla demokracji to, że startuje dziesięciu czy dwunastu kandydatów jest zjawiskiem pozytywnym, bo możemy poznać osoby, które podejmują tematy zbyt trudne lub kontrowersyjne dla tych najpopularniejszych polityków i partii, pokazując tym samym, że można spojrzeć na coś z zupełnie innej perspektywy.
Rozmawiała Marta Wiśniewska
Fot. Freepik, archiwum pryw.atne
Dr hab. Maciej Hartliński, prof. UWM – pracuje w Instytucie Nauk Politycznych UWM. Jest wiceprezesem Polskiego Towarzystwa Nauk Politycznych ds. badań i nauki. Jego zainteresowania badawcze koncentrują się głównie na przywództwie politycznym oraz partiach politycznych. W ostatnich latach szczególnie zajmująca jest preselekcja przywódców oraz demokracja wewnątrzpartyjna. Inicjator projektu Party Leaders Database.